Zielony Boston tamtych lat
Swego czasu członkowie legendarnego koszykarskiego Dream Teamu odbyli ze sobą dyskusję. Wielcy koszykarze wzięli na tapetę nośny do dzisiaj temat, czyli najlepszą drużynę w dziejach NBA, i chociaż sukcesy Bulls z sezonu 1996 i wszystko, co nastąpiło w NBA po Igrzyskach w Barcelonie było z ich ówczesnej perspektywy dopiero pieśnią przyszłości, to wybór wcale nie był przez to łatwiejszy.
Patrick Ewing wskazywał na Celtów kadencji Billa Russella – drużynę 11 pierścieni. Magic Johnson trzymał stronę swoich, czyli Lakers ery Showtime, a szczególnie składu z 1987 roku. Jego asem w rękawie było pięć mistrzowskich laurów tamtej dynastii, czym przebijał każdego ze zgromadzonych w Hotelu Ambassador. Obecny podczas tam Michael Jordan był zdania, że świat jeszcze nie widział najlepszej drużyny w dziejach i kokieteryjnie zapowiadał powrót do dyskusji, kiedy sam zakończy karierę. Komentator NBC – Ahmad Rashad, puszczając oczko do Larry Birda, wskazywał na Celtów z rocznika 1986, a jego stronę trzymał również Charles Barkley. ,,Trójka graczy podkoszowych tamtych Celtics była zabójcza”. Sir Charles Robert Parish, Larry Bird i Kevin McHale, a wraz z nimi także Dennis Johnson i Danny Ainge, w porównaniu z ekipami Magica Johnsona czy Michaela Jordana wydają się być zespołem nudziarzy (3 białasów w pierwszym składzie!), a jednak nikt nie kwestionował ich obecności w tym sporze. Jak to się stało, że tamta ekipa z Massachusetts tak bardzo zapisała się w pamięci legend NBA? Zwróćcie uwagę, że nikt nawet słowem nie zająknął się o Lakers i ich 33 wygranych z sezonu 1971/72…
No właśnie – Lakers, od zarania największy wróg Celtów. To właśnie im, broniący mistrzostwa 84 Bird i spółka, zawdzięczali zimny prysznic w finale 1985 roku. 34-punktowa porażka w meczu numer jeden i przegrana w całej serii 4-2 była niczym policzek dla ambitnych zawodników z Bostonu. Rywalizacja tych dwu drużyn (zwłaszcza w erze Larry’ego i Magica) przedstawiana była jako rywalizacja Zachodu ze Wschodem, tego co cool z tym, co przaśne. Wreszcie, za sprawą liderów obu ekip, potyczki Jeziorowców z Celtami były katalizatorem napięć między białymi a czarnymi. Lakers byli ekipą Afroamerykanów, biali kibicowali Celtom.
Celtowie, w poszukiwaniu wzmocnień przed kolejnym sezonem, sprowadzili do zespołu Jerryego Sichtinga i Billa Waltona. Ten pierwszy marzył o tym, by rozwinąć skrzydła u boku legend takich jak Ainge czy Johnson, drugi zaś, trapiony urazami, w przeprowadzce do Bostonu, widział szansę na nowy start, odzyskanie dawnej werwy i zerwanie z siebie łatki tonącego okrętu. Walton tak mówił o lecie 85 r., tuż po jałowym sezonie w Clippersach: ,,Desperacko pragnąłem znów liczyć się w lidze. Bawić się grą, być częścią czegoś dobrego. Dorastając w południowej Kalifornii marzyłem o grze w Lakers. Skontaktowałem się z nimi, ale Jerry West, mój wieloletni przyjaciel, powiedział: -Nie, Bill, widziałem twoją girę, nic nam po tobie. Gdy zadzwoniłem do Reda, akurat odbywał spotkanie z Larrym odnośnie przyszłości klubu. Gdy powiedziałem, w jakiej sprawie dzwonię, powiedział zaczekaj chwileczkę, po czym zatkał dłonią słuchawkę i zwrócił się do Birda: mam tu Waltona na linii, chce dla nas grać. Larry nachylił się przez biurko, spojrzał mu w oczy i wyszeptał: bierz go, Red!”
Tak oto uformowany został wierzchołek składu mającego sięgnąć po mistrzowski tytuł. Trójka liderów w osobach Parisha, Birda i McHalea za plecami miała obwodowych Aingea i Johnsona, a pierwszymi do wejścia z ławki byli Sichting i Walton. Zmiennik Birda – Scott Wedman, wspomina, że była to ekipa o bajecznie wysokim koszykarskim IQ, a przy tym niezwykle fizyczna i bardzo wulgarna. Trash talk to oni mieli chyba wpisany do meczowego playbooka, a pierwsze skrzypce w dręczeniu rywali grał w zespole oczywiście Larry Bird.
Larry przeżywał wówczas szczyt swoich fizycznych możliwości, problemy z plecami jeszcze nie spędzały mu snu z powiek tak często, jak w latach późniejszych. W sezonie 1985/1986 zdobył swoje trzecie z rzędu MVP, grając na poziomie 26p/10r/7a. Nikt wtedy nie przypuszczał, że będzie to jego ostatni, trzeci tytuł. Oprócz świetnych warunków fizycznych (206 cm), Larry odznaczał się niezwykłym koszykarskim IQ. Do dzisiaj jest jedynym człowiekiem w historii, któremu udało się zdobyć nagrody MVP, COTY i GMOTY. Przegląd pola, jakim się szczycił, w połączeniu z niebywałym talentem strzeleckim, stanowił niezwykłą mieszankę. Do tego był wybitnym obrońcą i nigdy nie tracił zimnej krwi. ,,Gdyby ważyły się losy spotkania, chciałbym, żeby rzucał MJ. Ale gdyby na szali leżało moje życie, podałbym do Birda”. (Pat Riley)
O sile Celtów w pomalowanym stanowić miał przede wszystkim duet Parish-McHale. McHale był drugim po Birdzie strzelcem zespołu i pierwszej wody obrońcą. Brak szybkości rekompensował sprytem i świetnym wyszkoleniem technicznym. Kiedy sytuacja tego wymagała, potrafił również wziąć na siebie ciężar zdobywania punktów. Dopełnieniem wyjściowego składu byli Ainge i Johnson. Danny nie był takim orłem, defensywy jak reszta ferajny. Nie można było jednak powiedzieć, że był graczem jednej strony parkietu. Po prostu jego siła polegała głównie na grze na obwodzie. Johnson, MVP finałów z 1979 r., oprócz firmowej obrony tamtej ekipy, był również zabójczy w kontrze.
,,To były najlepsze czasy w moim życiu. Ze wszystkiego, co zrobiliśmy najlepsze było to, że w naturalny sposób poświęcaliśmy się dla drużyny. Nikt nie był ważniejszy niż reszta” – mówił Larry Bird.
O sile drugiego składu stanowił wspomniany wcześniej Bill Walton wraz z Sichtingiem i Wedmanem, ale również tacy gracze jak: Rick Carlisle, Greg Kite czy Sam Vincent sroce. Wszyscy oni nie wypadli spod ogona i dobrze rozumieli stawiane przed nimi zadania. Na wyjściowy skład szans nie mieli, ale grywali regularnie i cieszyli się zaufaniem trenera K. C. Jonesa. Zresztą, wyniki świadczą najlepiej o formie tej drużyny. Ze średnią 102.6 traconych punktów na sto posiadań, byli na pierwszym miejscu ligowej defensywy, a średnio 118.8 zdobywanych co mecz oczek dawało im trzecią lokatę. U siebie byli praktycznie niepokonani. To ich 40-1 home record wyrównali w minionym sezonie San Antonio Spurs. Do playoffów Celtowie zakwalifikowali się z bilansem 67-15. Po drugiej stronie Lakers mieli 62-20. Finał między tymi dwiema ekipami miał być kolejnym pięknym rozdziałem w rywalizacji Birda i Magica (choć obaj podkreślali w wywiadach, że sprowadzanie świętej wojny NBA do rywalizacji dwóch gości jest ogromnie niesprawiedliwe). Niestety, nie wszystko poszło tak, jak się spodziewano. W pierwszej rundzie playoffs Celtowie gładko rozprawili z Chicago, wygrywając 3-0. W pamięci kibiców pozostał zwłaszcza mecz nr 2, w którym MJ zdobył 63 punkty. ,,Nie sądziłem, że ktokolwiek byłby zdolny zrobić nam to, co zrobił Michael. Jest najbardziej ekscytującym, najwspanialszym zawodnikiem w obecnej lidze. Myślę, że to Bóg przebrał się dziś za Michaela Jordana”– komentował Larry Bird. Lakers w pierwszej rundzie równie gładko uporali się z San Antonio, zamykając ekipę z Teksasu w trzech spotkaniach. Rewanż za zeszłoroczne finały był o krok bliżej. W drugiej rundzie faworyci odprawili z kwitkiem Dallas (w 6) i Atlantę (w 5) i wtedy zaczęły się schody, przynajmniej dla Lakers. Boston pożegnał w czterech spotkaniach Milwaukee Bucks, natomiast ekipa z Kalifornii nie sprostała Houston Rockets i ich dwóm bliźniaczym wieżom, przegrywając aż 1-4. Rewanż za finały 85’ musiał jeszcze poczekać (kiedy jednak nadszedł, po sezonie 1986/1987, górą znów byli Lakers Magica). Tymczasem, w finale roku 1986, rozpędzony Boston postawił warunki nie do pokonania, wygrywając pierwsze dwa spotkania różnicą 12 i 22 punktów. Bliźniacze wieże nie istniały, a przynajmniej ta wyższa, Sampson, runęła z wielkim hukiem, w meczu nr 1 zdobywając zaledwie 2 punkty i 7 zbiórek. Bird robił, co chciał z obrońcą Rodneyem McCray, który buńczucznie kreował się na gracza, który może zatrzymać Larry’ego.
Na szczęście dla fanów Rakiet, Ralph Sampson wrócił do gry i pomógł Teksańczykom wyrwać mecz nr 3. W kolejnym spotkaniu górą znów byli Celtics, m.in. dzięki dobrym zmianom Billa Waltona. Dzięki temu, mimo przegranej na tablicach, mniejszej ilości asyst i gorszej skuteczności na linii osobistych, zdołali doprowadzić serię do stanu 3-1, a to, jak wiemy, w finałach oznacza wyrok. Odwrócenie tego fatum od ostatnich finałów jest już częścią innej legendy i w 1986 zdarzyć się nie miało. Houston wyszarpało jeszcze mecz nr 5, w którym doszło do bijatyki. W szóstym spotkaniu ponownie zostali jednak ograni. Było to ósmego czerwca 1986 roku. Świeżo upieczony mistrz NBA, zdobywca MVP i MVP Finałów – Larry Bird, o 22:30 był już w domu. Żonie powiedział, że kładzie się spać. Czy leżąc w łóżku, z rękoma pod głową, zastanawiał się nad najlepszymi ekipami w dziejach? Możliwe, że miał to gdzieś, bo liczy się tylko kolejny mecz.
Hubert Prus